Wybrałam się do kin na drugą część Diuny z lekkim opóźnieniem, bo 5 marca, więc pewnie nie zaskoczy was moja opinia, patrząc na ilość zachwytów, jakie już wylały się na tą ekranizacje. I słusznie, bo film jest wart obejrzenia (i był wart czekania). Można powiedzieć, że to godna adaptacja powieści. Oczywiście moja recenzja może zawierać (lekkie) spojlery, ale patrząc na ilość kontentu, jaki pojawił się (praktycznie wszędzie) raczej nie napiszę więcej niż zapewne już wcześniej widzieliście czy słyszeliście.
„Książę Paul Atryda przyjmuje przydomek Muad'Dib i rozpoczyna duchowo-fizyczną podróż, by stać się przepowiedzianym w proroctwie wyzwolicielem ludu Diuny.”
Diuna 2 to przykład filmu, który ogląda się z czystą przyjemnością, a nagłośnienie całkowicie zlewa się z treścią i obrazem. Ostatnimi czasy trudno o film, w którym soundrack jest porządnie zmontowany i nie rozprasza. Tutaj wręcz podnosi warstwę wizualną jeszcze wyżej. Denis Villeneuve, jako reżyser odwalił kawał dobrej roboty. Nie jest to film idealny, ale całkowicie rozumiem, że w takim formacie musieli skrócić, czy uprościć pewne wątki fabularne. Musiałyby powstać chyba z cztery części (albo serial), żeby zawrzeć wszystko. Wciąż jednak jest to wierna adaptacja, w dużej mierze skupiona wokół postaci Paula Atrydy, przepowiedni oraz polityki, które łączą się w całą historię. I o ile podoba mi się ewolucja postaci głównego bohatera, jego droga i przemiana, tak nie jestem wielką fanką relacji Paula i Chani. Rozumiem jej zarys i naturalność występowania, jednak wydaje mi się trochę zbędna, przy skali ogólnych wydarzeń. Poza tym podoba mi się przedstawienie ludu z Arrakis, ich zwyczajów i życia na pustyni. Spędzamy tam bardzo dużo czasu, jest to fascynujące i przyjemne w oglądaniu, choć nie ukrywam, że odczuwam lekki niedosyt w stosunku do innych planet. Trochę inny niedosyt odczuwam w stosunku do Bene Gesserit, które są fascynującą „organizacją”, a film tylko szczątkowo pokazuje ich wpływy i manipulacje. Nie zmienia to jednak faktu, że Lady Jessica Atryda jak i Lady Margot Fenring są ciekawymi postaciami z dobrze zarysowanymi motywami. Bez wątpienia polityka zarówno zakonu jak i poszczególnych planet będzie się tylko rozwijać i poszerzać o kolejne obszary, w końcu Diuna to tylko „prolog” wielkiej serii. A poszczególne rody ich kultura i polityka są fascynujące. Zapewne nie jest to popularna opinia, ale kultura Harkonnenów zachwyciła mnie najbardziej w tej części. Naprawdę byłam pod wrażeniem jak wykreowano ich planetę, arenę oraz samych bohaterów z Giedis Prime. Użycie „podczerwieni” było mistrzowskim zabiegiem, nadającym dziwności tej planecie i tamtejszej kulturze. Dodatkowo relacja Barona Vladimira Harkonnena i Feyd-Rautha zbudowana jest wyśmienicie od samego początku. Wystarczyły dwa spojrzenia i jedno zdanie Barona, żeby zrozumieć, że to coś więcej niż „zabawa” na arenie. Niby role drugoplanowe, ale jak dobrze napisane i zagrane to podsycają widowisko do maksimum. Nie mówiąc już o samej charakteryzacji Feyd-Rautha, jako brutalnego psychopaty, ale równocześnie sprytnego i z dozą honoru. Wiesz, że złoczyńca jest dobrze zagrany, gdy wręcz chcesz mu kibicować bardziej niż głównemu bohaterowi (i na koniec jest ci smutno). Austin jako Feyd-Rautha Harkonnen skradł show - chyba mogę powiedzieć, że mam nowego „crusha”.
Wyśmienite widowisko. Aż żałuje się, że nie trwało dłużej (mogłabym siedzieć nawet na 4 godzinnym seansie) i mówi to osoba niebędąca kinomaniaczką. Także nie pozostaje mi nic innego jak czekać na dalsze części Diuny.
Ocena: 9/10